piątek, 31 października 2014

Emerytura w wieku 67 lat? To skrajny optymizm

Jeśli narzekasz jeszcze na niedawno wprowadzoną podwyżkę wieku emerytalnego do 67 lat, to muszę Cię niestety bardzo zmartwić. Otóż takich podwyżek będzie jeszcze kilka. Tak, to nie żart, ale bardzo prawdopodobny scenariusz. W Szwecji, rząd pracuje aktualnie nad projektem wydłużenia wieku emerytalnego do 75 lat. W Polsce brak skutecznych reform systemu emerytalnego już doprowadził do katastrofalnej sytuacji finansów publicznych.

Dlaczego tak się dzieje? Powodów jest kilka, ale wśród najważniejszych można wymienić katastrofalną sytuację demograficzną, w związku z faktem starzenia się społeczeństwa oraz falę emigracji jaka przetacza się od paru lat. Kolejnym powodem jest niestety utrzymywanie wielu branżowych przywilejów emerytalnych


Jeśli ktoś przechodzi w wieku 45 lat na emeryturę i otrzymuje co miesiąc np. 2000 zł przez powiedzmy kolejnych 35 lat, to daje wartość 840 tys. złotych. Aby uzbierał się taki kapitał, ta osoba musiałaby przez 25 lat odprowadzać miesięcznie 2800 złotych składki (nie liczę zysków z procentu składanego, ale czegoś takiego w ZUSie nie ma). To jest przecież nierealne. W związku z tym do takich emerytur dopłaca  budżet państwa, czyli wszyscy podatnicy. Takich uprzywilejowanych osób w Polsce jest kilkaset tysięcy. 

Budżet państwa dopłaci w przyszłym roku do systemu emerytalnego ponad 42 mld złotych, a dochody budżetu to niecałe 300 mld. W 2019 roku będzie trzeba dopłacić już ponad 74 mld, w wariancie optymistycznym - w pesymistycznym 91 mld, czyli prawie 30 proc. całego budżetu!!! Jak myślisz jaki będzie skutek? Rząd będzie musiał podwyższać wiek emerytalny, drastycznie podwyższyć podatki, albo drastycznie obniżyć świadczenia emerytalne

Jeśli chcesz temu zaradzić, a nie bardzo wiesz jak, skorzystaj z formularza kontaktowego lub zostań moim subskrybentem. Nie ma przecież obowiązku pracy do wieku emerytalnego. W zasadzie wiele zależy od Ciebie.

środa, 29 października 2014

Żegnaj Polsko !

Z tymi słowami na ustach wyjeżdżają na emigracjęWyjeżdżają już nie tylko ci, którzy nie mają co robić w kraju. Nawet praca w Polsce już nie zatrzymuje. Obserwujemy coś, co można porównać do przewracającego się domina. Ludzie wyjeżdżają, radzą sobie i to działa na innych jak magnes. Tylko 17 na 100 dorosłych Polaków nie zastanawia się nad emigracją! Cała reszta rozważa taki krok. 

Jeszcze niedawno tzw. emigracja zarobkowa wyglądała następująco: tam, czyli w Anglii, Francji czy Norwegii zarabiali, a tutaj wydawali. Wyjazdy na stałe były raczej rzadkością, a większość wracała do kraju po roku, czy kilku miesiącach. Ten schemat emigracji jest już jednak nieaktualny, bo po pierwszej fali, która nastąpiła tuż po wejściu Polski do Unii Europejskiej, mamy kolejną – nieco inną i nawet bardziej szkodliwą dla państwa. W skrócie: wyjeżdżają wszyscy, nie tylko ci, którzy muszą. I zostają, bo życie w Polsce nie spełnia ich oczekiwań.


Sami emigranci zaznaczają, że nie planują już powrotu do kraju. Lekarz nie chce pracować w nepotycznej, hermetycznej i zawodowo rozleniwionej hierarchii, studentka zarządzania nie chce być zmuszona utrzymywać się za 1200 zł miesięcznie. Wszyscy chcą po prostu „lepiej” żyć. I nie chodzi tylko o zarobki. Dominują młodzi, do 35 roku życia. Znajdują tam pierwszą legalną, etatową pracę. Część, jeśli pracowała w Polsce, to dorywczo, najwyżej na umowy-zlecenia. Tam znajdują stabilizację, założą rodzinę i do tamtejszych szkół będą zapisywać swoje dzieci.

Co z tego ma Polska? Nic. Żadnych zysków. Emigracja to strata siły roboczej, wykształconej kadry, zysku PKB. Znane jest już zjawisko nazwane moral hazard problem. Osoby, które zarabiają, wysyłają pieniądze krewnym w kraju. Ci, mając poczucie stabilności finansowej, nie rozwijają się, przyzwyczajają się do tych pieniędzy, a to powoduje ich stagnację. To oczywiście znacznie przyspieszy demograficzną katastrofę i załamanie systemu emerytalnego. Za chwilę, trzeba będzie podwyższyć podatki i to znacznie. Inaczej cały system finansów publicznych, po prostu się rozleci.
 

poniedziałek, 27 października 2014

"Frankowcy" sięgną głębiej do kieszeni?

Co prawda kredyty we frankach szwajcarskich nie są już tak popularne i dostępne jak jeszcze kilka lat temu, ale kilkaset tysięcy rodaków, zaciągnęło swego czasu kredyty hipoteczne właśnie w tej walucie. Od jakiegoś czasu jednak, kurs franka wzrósł dosyć znacznie i dzisiaj sytuacja kredytobiorców, nie wygląda już tak korzystnie jak wcześniej, aczkolwiek oprocentowanie nadal jest bardzo konkurencyjne względem kredytu w PLN. 

30 listopada, odbędzie się w Szwajcarii referendum, które może odmienić oblicze świata finansów. Chodzi mianowicie o ograniczenie swobody banku centralnego i przywrócenie oparcia franka w złocie. Szwajcaria była bowiem ostatnim krajem, który zrezygnował z formy zabezpieczenia własnej waluty złotem. Stało się to dopiero w 1999 r., czyli 28 lat później, niż uczyniły to Stany Zjednoczone, wypowiadając wymienialność dolara na złoto

15 lat temu, złoto stanowiło 30% rezerw walutowych. Jednak pod wpływem Międzynarodowego Funduszu Walutowego, Szwajcaria podobnie jak Wielka Brytania, zaczęła wyprzedawać rezerwy złota. W latach 2000-2005 sprzedano ponad 1,5 tys. ton.


Jeśli zatem referendum uzyska poparcie większości głosujących, SNB będzie musiał zwiększyć rezerwy złota przeszło 2,5-krotnie! Przy aktualnych cenach, oznaczałoby to konieczność zakupu 1,7 tys. ton złota, tj. ok. 60 proc. rocznego wydobycia. To z kolei doprowadziłoby do nagłego wzrostu ceny złota

Frank mający 20 procentowe zabezpieczenie w fizycznym złocie, najprawdopodobniej znacznie zyskałby na wartości, względem pozostałych walut, zabezpieczonych jedynie dobrym słowem swoich emitentów. Szwajcarska waluta umocniłaby zatem swoją rolę pewnej lokaty kapitału na niepewne czasy, równocześnie osłabiając zaufanie do euro, dolara i innych walut fiducjarnych. 

Pierwsze sondaże opinii publicznej wskazują na duże poparcie tej inicjatywy. Takie wyniki zmroziły nieco nastroje finansowego establishmentu nie tylko w Szwajcarii. Finansowe elity zapewne wezwą na pomoc zagraniczne "autorytety" w tej dziedzinie, aby zapobiec tej niewątpliwej rewolucji na rynku finansowym. A zatem już 1 grudnia możemy obudzić się w nowej finansowej rzeczywistości.


piątek, 24 października 2014

Jak oceniasz swoją sytuację materialną?

Takie pytanie postawił GUS uczestnikom badania. Ja powiedziałbym, że nigdy nie jest tak dobrze, żeby nie mogło być lepiej. Jednak tylko 23 proc. respondentów było zadowolonych ze swojej sytuacji materialnej. Prawie 57 proc. uznało swoją sytuację za znośną, natomiast pozostałych 20 proc. stwierdziło, że jest ona słaba. Wynikałoby z tego, że sytuacja materialna nie jest najgorsza, mimo naszego narodowego sportu jakim jest narzekanie.

Pytanie postawiono jednak dość przewrotnie, posługując się stwierdzeniem "materialna", co wcale nie oznacza finansowa. Można wywnioskować, że chodzi tu raczej o dobra materialne typu telewizor, pralka, wyposażenie mieszkania i ogólnie rzecz ujmując dobra posiadane. Wszystkie te dobra materialne, mogły jednak zostać zakupione na kredyt! W takim przypadku pytanie o kondycję finansową, mogło dać zupełnie odmienne odpowiedzi. Posiadanie dóbr materialnych, a sytuacja domowych finansów mogą znacznie od siebie odbiegać. Jeśli bowiem finansujemy wszystko co się da poprzez kredyt konsumpcyjny, to nasza sytuacja daleka jest od ideału, a wręcz niebezpieczna!


Daleko bardziej ważniejsze pytanie, które GUS powinien zadać, to: "jaka jest Twoja wartość majątku netto". Najprościej mówiąc, to wartość całego Twojego majątku, pomniejszona o sumę Twoich zobowiązań (kredytów, długów, kar, niezapłaconych podatków itp.). Jest to najbardziej obiektywny miernik kondycji finansowej, ponieważ daje się konkretnie obliczyć. Pytanie "jaka jest Twoja sytuacja materialna, ma się podobnie do tego "jak Ci się żyje". To tylko subiektywna ocena i tyle. 

Zamiast podniecać się takimi dziwnymi GUSowskimi badaniami, należałoby naprawdę przyjrzeć się swoim finansom. Trzeba naprawdę zainteresować się edukacją finansową, jeśli nie chcemy pracować do śmierci. Dzięki temu można uniknąć problemów finansowych i stać się bardziej świadomym swoich finansów. Im wcześniej, tym lepiej!

środa, 22 października 2014

Wybrańcy narodu poparli oskładkowanie umów-zleceń

Państwo posłowie ze wszystkich klubów poparli propozycję ozusowania (czytaj: oskubania) umów-zleceń oraz dochodów członków rad nadzorczych. O ile tymi drugimi nie potrzeba się zbytnio przejmować, o tyle pozostałym nasza wspaniała władza zakłada kolejną pętlę na szyję. W zasadzie przypieczętuje ich los - los bezrobotnych lub pracowników zasilających szarą strefę. 

Argumenty jakiejś pani poseł o generowaniu istotnego kapitału z punktu widzenia przyszłych świadczeń emerytalnych lub rentownych wprawiły mnie w pusty śmiech. Kolejny argument, że to wyraz troski i krok w kierunku likwidacji tzw. umów śmieciowych wydaje się być równie zabawny. Posłowie, rzeczywiście mają nas za idiotów i myślą, że w nieskończoność damy się "dymać" rządowym bandytom.


Efekt tej decyzji jest łatwy do przewidzenia. Owszem tzw. umowy śmieciowe zostaną ograniczone, ale nie dlatego, że przeistoczą się w umowy o pracę, ale dlatego, że w ogóle ich nie będzie. Nie będzie dlatego, bo pracodawcy przestaną w ogóle zatrudniać, albo pensja będzie pod stołem, a praca na czarno. W niektórych branżach, czy profesjach już tak się dzieje i obie strony są zadowolone. 

Nikt z rządowych i sejmowych ignorantów nie pochyli się nad problemem i nie zastanowi nad przyczyną stosowania przez pracodawców tego typu umów. Przeciętnie inteligentny człowiek, pojmuje fakt, że praca w Polsce jest za droga, ponieważ jest zbyt wysoko opodatkowana. Zamiast rzetelnej analizy problemu, najłatwiej jest dorzucić kolejne obciążenia. Zapewne takie rozwiązania nie przyniosą spodziewanego efektu. Kolejne grupy młodych ludzi spakują się i wyemigrują, a pozostali będą pracowali "na czarno", jeśli w ogóle. 

poniedziałek, 20 października 2014

Przywileje - czyli rzecz o polskich "świętych krowach"

Największy kłopot ma z tym sektor publiczny, w którym praca jest dobrze płatna i w miarę stabilna. Zatrudnienie znajduje tam ponad 3 mln obywateli, czyli – wraz z rodzinami – ok. 6 mln wyborców. Z tego 1,8 mln stanowią pracownicy samorządu. Teraz już chyba nie jesteś zdziwiony, że Partia Oszustów ma takie poparcie? Zobacz ile grup zawodowych korzysta z PRL-owskich przywilejów.

  • Rolnicy - 1,3 mln 
  • Nauczyciele - 650 tys. 
  • Górnicy - 200 tys.
  • Policja - 100 tys.
  • Kolejarze - 80 tys.
  • Prokuratorzy - 6 tys.
  • Żołnierze - 120 tys.
  • Sędziowie - 10 tys.

Jeśli nie znajdujesz się wśród wymienionych, to z całą pewnością do nich dokładasz. Przywileje niestety kosztują i to sporo, a te grupy zawodowe na swoje przywileje nie zarabiają, a tylko ciągną pieniądze z budżetu państwa. Ty zaś drogi podatniku pracujący w sektorze prywatnym, płacisz coraz wyższe podatki, bo "świętym krowom" coś się rzekomo należy. Władza po prostu kupuje sobie w ten sposób krótkotrwały spokój, kosztem reszty społeczeństwa, zamiast zabrać się za gruntowne reformy tego bałaganu.

Przywilejów nie da się dłużej utrzymać. To garb z minionego systemu, uniemożliwiający dokonywanie reform strukturalnych, finansowych i w zakresie polityk sektorowych. W sytuacji niedopinającego się budżetu państwa, problemów z zadłużeniem, kryzysu demograficznego czy konieczności sprostania wyzwaniom cywilizacyjnym, trzeba wyjść z inicjatywą rozmowy na temat ograniczenia specjalnych statusów. Należy włączyć grupy interesu w struktury państwa i służby publicznej. Inaczej Polska będzie rozdzierana przez uprzywilejowanych pracowników, stale grożących walką w obronie swych nieuzasadnionych, sztucznie ustanowionych w PRL-u praw.

sobota, 18 października 2014

Przepłacone Pendolino na polskich torach

Co jakiś czas, media karmią nas coraz to nowymi sensacjami dotyczącymi Pendolino. Rzeczywiście na pierwszy rzut oka, świetnie się prezentuje w środku i na zewnątrz, osiąga jak na polskie warunki zawrotną prędkość (tylko testowo oczywiście), no i generalnie jest cacy. Za jedyne 400 mln euro, pan minister od zegarków, zrobił nam wszystkim, za nasze własne pieniądze taki super prezent. Dzisiaj zostały odebrane pierwsze dwa pociągi i to bez zastrzeżeń, całkiem sprawne i nawet nie jest w nich nic popsute. Rewelacja!

Kolejarze chwalą się, że Pendolino będzie jeździć bardzo szybko. Z Katowic do Warszawy dojedziemy w 2 godziny i 34 minuty. Z tego co pamiętam, kilka lat temu pociągiem ekspresowym, jechałem na tej trasie 2 godziny i 35 minut. Naprawdę warto było wydać te 400 mln, bo będziemy całą minutę szybciej. Suuuper! Nic tylko pogratulować decyzji naszemu rządowi. 


W 1936 r. słynna Luxtorpeda pokonała trasę Kraków-Zakopane w 2 godziny i 18 minut, osiągając maksymalną prędkość 140 km/h. Pamiętajcie tylko, że było to 78 lat temu. Dzisiaj można by oczekiwać, że przecież w XXI wieku, taka podróż zajmie maksymalnie 1 godzinę i 30 minut. Niespodzianka! Dzisiaj zajmuje ponad 4 godziny!!! Chyba, że zdecydujemy się pojechać komunikacją zastępczą, czyli takie autobusowe Intercity w "zaledwie" 2 godziny i 45 minut. 

Wniosek jest jeden. Cofamy się w rozwoju, a raczej już się cofnęliśmy. Odpływ pasażerów z kolei do alternatywnych form transportu stał się faktem. Gdyby pociągi poruszały się ze średnią prędkością 160 km/h, całą Polskę można by przejechać w ok. 6 godzin. Obecnie trwa to co najmniej dwa razy dłużej, a w zimie nawet trzy razy dłużej. Deutsche Bahn zaoferowało przejazd na trasie Katowice-Warszawa w 2 godziny i 28 minut i to bez Pendolino

Ktoś powinien zostać za to wszystko oskarżony o rażącą niegospodarność! Myślę, że miliony zostały zmarnowane, ale zgodnie z narodową tradycją, nikt nie poniesie z tego tytułu konsekwencji. Bo przecież podatnicy grzecznie zapłacą i jeszcze będą się cieszyć, że władza kupiła im super pociąg...

środa, 15 października 2014

Stopy procentowe znowu w dół

Rada Polityki Pieniężnej kolejny raz obniżyła stopy procentowe. Decyzja o obniżce stóp nie była jednogłośna, a ekonomiści nie kryli zaskoczenia, tak dużą obniżką (0,5 proc.). Aktualnie to najniższy poziom w historii! To oczywiście dobre wieści dla kredytobiorców, spłacających kredyty w złotówkach, ale złe wieści dla tych, którzy chcą oszczędzać. Można powiedzieć, że to ruch w celu wspierania konsumpcji prywatnej. Coś w stylu "bierzcie kredyty", ale co potem? Znowu mamy promocję konsumpcji.

Zdaniem ekspertów przyczyną obniżenia stóp procentowych był fakt, że wskaźnik dynamiki cen konsumpcyjnych odbiega od celu inflacyjnego już o 2,8 pkt proc. Socjalistyczni ekonomiści szkoły Keynesowskiej błędnie uważają, że deflacja jest zjawiskiem szkodliwym dla gospodarki, bo zniechęca do zakupów i hamuje gospodarkę. W rzeczywistości deflacja jest niekorzystna nie dla gospodarki, tylko dla rządzących.


Gdy mamy inflację, część pieniędzy będąca w posiadaniu ludzi "wyparowuje" na rzecz państwa, natomiast przy deflacji jest odwrotnie. Choć zjawisko deflacji samo w sobie zupełnie niegroźne dla gospodarki, to mogą się nim martwić osoby i instytucje, które są silnie zadłużone. A największym dłużnikiem w naszym kraju, jest oczywiście polski rząd, który do niedawna musiał oferować wysokie oprocentowanie obligacji, żeby przyciągnąć inwestorów chętnych do ich kupna.

Przy deflacji dochody podatkowe rządu mogą być niższe od zakładanych, a ustalone przed laty odsetki od długu trzeba płacić w niezmienionej wysokości. Dlatego też NBP próbuje za wszelką cenę wymusić inflację i pomóc niejako w ten sposób rządowi w finansowych tarapatach. Polityka inflacyjna korzystna jest dla rządu, bo on pierwszy dostaje nowe pieniądze, zanim inflacja następuje, a zatem najwięcej zyskuje.

Napędzając inflację, rząd będzie miał więcej pieniędzy, aby rozdać Polakom, co wraz z większą dostępnością tańszych kredytów, krótkoterminowo napędzi koniunkturę. Długookresowo jednak doprowadzi to, do pogorszenia się wskaźników gospodarczych i finansów publicznych. Możliwym skutkiem może być mocniejsze załamanie gospodarcze. A wszystko to jak zwykle naszym kosztem. Trzymajmy się więc mocno i nie dajmy się zwabić tą wszechobecną konsumpcją.


poniedziałek, 13 października 2014

Nadal wierzysz, że będziesz miał z czego żyć?

Nie będę dziś dużo pisał, bo najlepiej przemawiają autorytety. Jeśli ktoś nie widział tego krótkiego materiału filmowego, to serdecznie polecam. Dr Andrzej Fesnak potwierdza to, o czym już nieraz pisałem. Mowa o tym, że jeśli sam nie zrobisz nic, dla zabezpieczenia swojej finansowej przyszłości, to po prostu skończysz marnie. I to nie jutro, za miesiąc, za rok, ale dzisiaj, tu i teraz musisz coś zrobić!


Czas odgrywa tu kluczową rolę. Ale musisz być świadomy, że trzeba coś z tym zrobić. Wiedzieć, a nie robić, to tak, jakby nie wiedzieć. Brak powszechnej edukacji finansowej nie tylko w Polsce, ale i na świecie powoduje, że ludzie nie wiedzą, co powinni robić, aby zapewnić sobie co najmniej bezpieczeństwo finansowe

Bombardowani reklamami, kuszeni kredytami i promocją konsumpcyjnego stylu życia, ludzie zakładają sobie pętlę długów na szyję. O oszczędzaniu i inwestowaniu cisza. Przy tak niewydolnym systemie emerytalnym, nie ma szans na jakiekolwiek pieniądze na starość. Zastanów się nad tym. Jeśli masz z tym problem, chętnie pomogę. Zapraszam do kontaktu. 


piątek, 10 października 2014

Nieedukowani nabierają się na raty "zero procent"

Chcesz kupić telewizor,  lodówkę albo pralkę na tzw. raty "zero procent"? W zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie. Miej jednak świadomość, że to zero trochę jednak kosztuje. Zastanawiasz się pewnie jak to możliwe, że zero procent może coś kosztować, ale niestety może i kosztuje. Zero procent to tzw. chwyt marketingowy, żeby wydawało Ci się drogi konsumencie, że dostajesz coś bez kosztów. W rzeczywistości tak jednak nie jest. To kredyt konsumpcyjny, który nigdy nie jest za darmo!

Po pierwsze, jeśli rzeczywiście nie ma kosztów odsetkowych, to z pewnością trzeba wykupić jakieś ubezpieczenie lub też dokonać jakiejś opłaty, tudzież zapłacić prowizję. Po drugie jeśli nie ma wymienionych opłat, to zapewne będziesz musiał wziąć kartę kredytową, za którą oczywiście zapłacisz. Po trzecie wreszcie, cały koszt kredytu może znajdować się w cenie towaru lub też będziesz musiał wykupić dodatkową gwarancję za kilkaset złotych. Skutkiem czego i tak koszt kredytu będzie oscylował wokół 20 procent.


W życiu niestety nikt za darmo niczego nie daje i czas, aby sobie to wbić do głowy. Zero procent istnieje tylko w naszej wyobraźni. Instytucje finansowe niczego nie robią za zero procent. Bardziej lub mniej świadomie, ludzie dają się złapać w różne pułapki marketingowe, które mają doprowadzić do sprzedaży towaru. Chcesz kupić telewizor? Kurcze, ale on kosztuje 6 tysięcy! Uprzejmy sprzedawca informuje, że przecież to tylko 200 złotych miesięcznie, mamy kredyt "zero procent" i za 15 minut załatwimy wszelkie formalności. Wychodzisz więc zadowolony z nowym telewizorem. 

Zastanów się jednak, czy na pewno ta rzecz jest Ci naprawdę niezbędna do życia. Najgorsze co możesz zrobić, to postfinansować zakupy! Inaczej mówiąc dziś posiadasz, jutro płacisz. Wpadasz wtedy w pętlę pasywów, tj. comiesięcznego rozchodu w postaci raty kredytowej. To pierwszy krok do problemów finansowych. Nieedukowani finansowo ludzie, chcą posiadać już w tej chwili. Bogaci, wolą odroczoną gratyfikację. Oni najpierw inwestują, później dopiero kupują rzeczy z zarobionych na inwestycji środków. Najczęściej z dochodu pasywnego. A jak to wygląda w Twoim przypadku?


środa, 8 października 2014

Mieszkanie w mieście, czy dom za miastem?

Właściwie wszystko zależy od preferencji, planów, marzeń i specyfiki naszej pracy. Generalnie jednak obserwuje się od kilku lat odpływ mieszkańców z miasta na wieś lub mniejszych miejscowości pod miastem. Dzieje się tak z prostego powodu - ceny mieszkań lub działek pod budowę domu w mieście osiągają kosmiczne wartości. Ponadto zgiełk miasta, korki, hałas niektórym z nas, zdecydowanie nie odpowiadają.

Większość miastowych, stara się jednak mieszkać jak najbliżej miejsca pracy, ale również stosunkowo blisko takich obiektów jak przedszkole, szkoła, sklep itd. Z jednej strony jest to jak najbardziej zrozumiałe. Cenimy swój czas i staramy się mieć go jak najwięcej dla siebie i dla rodziny. Wiele zależy również od charakteru naszej pracy, zawodu jaki wykonujemy, czy też biznesu jaki prowadzimy. Z drugiej jednak strony, któż z nas nie marzy o własnym domu w ciszy, spokoju i wśród sielskich, wiejskich widoków?


Ale jak to zwykle w życiu bywa, medal ma dwie strony. Koszty zakupu działki na wsi są kilkakrotnie niższe niż w mieście, koszt budowy domu w zasadzie nie różni się od kosztu zakupu 3-pokojowego mieszkania w mieście, a na dodatek mamy kawałek własnego terenu wokół domu. Są jednak pewne wady takiego rozwiązania. Po pierwsze, bez samochodu poza miastem nie damy rady funkcjonować. Po drugie dojazd do miejsca pracy może nam się wydłużyć i wzrosną nam zapewne koszty utrzymania pojazdu. Po trzecie możemy mieć problem z dostępnością do przedszkola, szkoły, centrum handlowego, czy też oferty kulturalno-rozrywkowej.

Każdy jednak, powinien rozważyć oba rozwiązania, zgodnie ze swoją aktualną sytuacją życiową, planami na najbliższe kilka lat i wtedy podjąć decyzję. Na pewno w lepszej sytuacji dla zamieszkania poza miastem, są ludzie tzw. wolnych zawodów oraz prowadzących biznesy, zwłaszcza w branży internetowej, marketingu internetowego oraz sieciowego. Jeśli nie znajdujemy się w tej grupie ludzi, może czas pomyśleć o zmianie profesji?

poniedziałek, 6 października 2014

Już za 40 dni, wybory samorządowe

W mojej ocenie to najważniejsze wybory, ponieważ decydujemy o kształcie naszego "własnego podwórka". Tutaj ważą się losy komunikacji, infrastruktury, częściowo oświaty, poziomu obsługi mieszkańców w instytucjach samorządowych oraz wiele innych aspektów, które codziennie nas dotykają. Decyzje, które podejmiemy, pozwolą nam określić tempo rozwoju naszego samorządu, czy będzie dobry klimat do życia, czy też trzeba będzie pomyśleć o "ewakuacji".

Dzisiaj władze samorządowe wielu gmin/miast, mają znaczny problem z odpływem mieszkańców. W zasadzie nie ma gminy/miasta, które nie odnotowałoby kilku, a nawet kilkunastotysięcznego spadku liczby mieszkańców w ciągu ostatnich kilku lat. Powodem jest przede wszystkim emigracja zarobkowa do krajów  Europy zachodniej, ale również emigracja wewnętrzna, związana z odpływem mieszkańców, którzy przeszli na emeryturę i postanowili wrócić do swoich rodzinnych stron. Zazwyczaj do małych miasteczek i wsi, gdzie z dala od zgiełku miasta, chcą odpocząć po latach aktywności zawodowej.

Wielu z was jest zrażonych wyborami i pewnie zastanawia się, na kogo zagłosować. Ale na wybory samorządowe iść trzeba, bo na tym polega demokracja. Najlepiej głosować na ludzi, których znamy, lub zna nasz znajomy, kolega, czy ktoś z rodziny. A to dlatego, że gdy będziemy mieli jakieś zastrzeżenia, zawsze będziemy mogli z tą osobą bez większego problemu porozmawiać. Z pewnością należy dobrze przemyśleć oddanie głosu na aktualnych radnych. Wielu z nich bardzo się zasiedziało do tego stopnia, że w zasadzie zapomnieli, kto i po co ich wybrał. Ich aktywność ogranicza się jedynie do pobierania diety i uczestniczenia w co bardziej interesujących bankietach, imprezach itd.

Ostrożnie należy podchodzić do ludzi z partyjnych układów poselsko-towarzysko-biznesowych. Są posłowie, którzy chcieliby wywierać duży wpływ i sterować swoimi partyjnymi kolegami radnymi. Zazwyczaj dbają oni tylko o interes partii, nie zaś samorządu lokalnego. Tak, czy owak powinniśmy trochę zainteresować się tym, kto będzie nas reprezentował przez najbliższe 4 lata. Pamiętajmy, że nie tylko prezydent czy burmistrz rządzi samorządem, ale również rada miasta. Wybierzmy więc rozsądnie.

sobota, 4 października 2014

W ciągu ostatnich 15 lat ZUS dostał 1,5 bln

Od kogo tyle dostał? Od nas drodzy podatnicy. Obciążenia płacowe w Polsce są wyższe, niż wpływy z VAT i akcyzy. To wszystko pochodzi ze składek 13,5 mln Polaków i pokazuje dobitnie skalę obciążeń w Polsce. W Polsce obciążenie składkami jest wyższe niż średnia w krajach OECD. Średnio wynosi 23 proc. kosztów pracy, a u nas 30 proc.

Jednakże składki to nie jedyny koszt, jakim jesteśmy obciążeni. Ze składek finansuje się 68 proc. wydatków FUS i 9 proc. FER (Fundusz Emerytalno-Rentowy w KRUS). Reszta pochodzi z dotacji i pożyczek. Do tego część składek za rolników, bezrobotnych, czy korzystających z pomocy socjalnej, jak również niektóre grupy zawodowe, jak np. górnicy, płacona jest z budżetu. To oznacza, że płacimy nie tylko za siebie, ale dodatkowo również za innych.


Wysokie składki i parapodatki są dużą częścią klina płacowego, a jest on jednym z bardziej istotnych czynników hamujących zatrudnienie. Zwłaszcza w formie umowy o pracę. Dziwią się zatem wszyscy, że pracodawcy nie chcą zatrudniać, a nawet jeśli, to na umowy cywilno-prawne. Na akcję zawsze jest przecież reakcja. 

To, co wielu ekonomistów powtarza od wielu lat o absurdalnie wysokich kosztach pracy w Polsce, nie trafia niestety to polityków. Powtarzając za Miltonem Friedmannem, jeśli Państwo płaci ludziom za to, że nie pracują, a każe wysokimi podatkami tych, którzy pracują, to nie ma się co dziwić, że mamy bezrobocie. 

środa, 1 października 2014

Jak najdalej od pracy w urzędzie

Żeby pracować w urzędzie lub podobnej instytucji trzeba być urodzoną biurwą. Stwierdzam to z całą powagą i stanowczością. Ktoś, kto jest zmotywowany, ambitny i ma jakieś cele w życiu, prędzej czy później (raczej prędzej) stamtąd ucieknie. Pomyślisz teraz, że przecież to świetna i stabilna praca. Pensja zawsze na czas, ciepełko w biurze, kawka, czas na pogaduszki, praca od ósmej do szesnastej, czy tam od siódmej do piętnastej i do domu. 

Teoretycznie wygląda to rzeczywiście świetnie. W praktyce jednak, to prawdziwa masakra. Urząd, to masakra dla kogoś, kto kiedyś pracował w porządnej prywatnej firmie lub prowadził swoją działalność. Ilość urzędowych przepisów, aktów prawnych, procedur, instrukcji, kodeksów itp. jest taka, że można trafić na oddział psychiatryczny z poważną depresją. Na dodatek to wszystko nieustannie się zmienia, tak średnio raz lub dwa razy w roku. 


A już ogromnych pokładów cierpliwości potrzeba, do współpracy z instytucjami centralnymi, agendami rządowymi, czy ministerstwami. Tam stopień biurokracji jest najwyższy. Niezliczone zestawienia, tabelki, statystyki, platformy wymiany danych, wprowadzanie danych do słabo działających systemów informatycznych to norma. Oczywiście liczba tych zestawień permanentnie się zwiększa, bo każdy urząd chce mieć te same dane w kilku miejscach. 

Nikomu generalnie nie życzę pracy w urzędzie chyba, że ktoś bardzo lubi grzebać w papierach i na rozkaz przełożonego pisać tony pism urzędowych, wypełniać tysiące tabelek i zestawień, aby jakaś biurwa z takiej, czy innej instytucji miała wszystko podane na tacy. Urząd to miejsce, gdzie trzeba uważać na to co się mówi i do kogo, bo możemy napotkać na krewnego naszego szefa, albo kogoś jeszcze ważniejszego. Urzędują więc biedni urzędnicy, przewracają te same papiery po stokroć i wypatrują lepszych czasów, które nie nadchodzą i niestety nigdy nie nadejdą. Na pewno nie w urzędach.